Idziemy w góry.
Kazde swoim tempem, ze swoimi myślami.
A okolica dla myśli okazała się NIEZWYKLE sprzyjająca.
Z każdym krokiem umysł był coraz bardziej zadziwiony i coraz bardziej szczęśliwy był.
Bucegi okazały się piękne.
Dokoła NIC, tylko góry.
Ale JAKIE Góry!
Mnie urzekły.
Krisa urzekły.
Choć dopiero u szczytu zaczęliśmy iść ramię w ramię.
Szczytem jest Omu. U stóp szczytu stoi Vârful Omu (schronisko).
Dotarlismy tam ok 16:30.
Zmarznięci zasłużyliśmy na odrobinę ogrzania. Wszak im wyżej, tym oczywiście zimniej. Dużo zimniej.
Zjedliśmy swój prowiant, popiliśmy ciepłą herbatą, ubraliśmy się (zawsze byłam zdania, że trzeba mieć przy sobie ciuch na każdą ewentualność).
Okazało się przy okazji, że są wolne miejsca noclegowe.
No, zdziwiłabym się szczerze, gdyby nie było: przez całą drogę w górę nie spotkaliśmy ani jednego(!) człowieka.
Na ewentualny nocleg byliśmy oczywiście przygotowani: szczoteczki do zębów były:)
Zarezerwowaliśmy sobie więc 2 miejsca i poszliśmy kawałek dalej w góry, na krótki spacer.
Weszliśmy na szczyt pobliski, skąd dokoła roztaczał się niesamowity widok: to przepaści bez dna, to polany łagodne, to znów urwiska... Do tej pory mam wrażenie, że nie w pełni nacieszyłam oczy..
Minęliśmy w drodze 3 osoby i stado kozic. Pogoda wciąż się pogarszała. Kiedy byliśmy na szczycie coraz bliżej nas słychać było zbliżającą się burzę.
Trzeba było wracać. Szliśmy w chmurach. Daleko na szczęście do naszej Cabany nie było. Doszliśmy juz w deszczu.
Na miejscu napiliśmy sie wina grzanego i na sali wieloosobowej, na piętrowych łóżkach zapadliśmy w zasłużony sen. Jak tylko zapadł mrok.
Ach, jak weszliśmy na salę okazało się, że jest w niej ok 10 osób.
Schronisko było z prawdziwego zdarzenia: Nie ma tam elektryczności - przynajmniej nie dla turystów: dostępna jest jedna sala sypialna, wieloosobowa, w której dokoła ustawione są łózka piętrowe, jedno przy drugim. Na środku sali tli się ogień w kominku, obwieszonym przemoczona garderobą gości.
Co mozna zjeść? To, co najważniejsze: śniadanie, obiad, kolację. Na śniadanie omlet. Na obiad zupę. Na kolację grzane kiełbaski. I herbata. Ach, no i grzane wino. Ale tam każdy zna umiar.
Nie ma wyboru. Jesteś głodny, jesz to, co jest. I tak powinno być.
W Tatrach o takich czasach juz się prawie zapomniało...